Nie jest łatwo pisać regularne, tygodniowe felietony na blogu. Człowiek nie zawsze ma nastrój, niekiedy wena nie dotrzymuje kroku. A tu pisać trzeba, bo czekają. I jeszcze ma być śmiesznie...
I to jest chyba przypadek "Osławionego...", bo z początku lektura wywołuje kontuzję przepony i domaga się bezwzględnie dawkowania, ale im dalej w las, tym słońca mniej. Ot, czasem przebije się jakiś promyczek.
Cudowna auto-ironia Andrusa jest doskonałym antidotum na przednówkową depresję i ze szczerego serca polecam tę książkę. Ale nie od deski, do deski. Po kilka rozdziałów, codziennie przed snem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz