Po wystawie Vincet Alive, o której pisałam na tamtym blogu, musiałam... po prostu nie mogłam sobie odmówić zakupu tego albumu. I faktycznie: Mistrz broni się sam. Szalony geniusz i jego obłęd. Nie będę się porywać na wypowiedzi o sztuce, bom ignorantka w tej materii i albo mi się coś podoba, albo nie. Ewentualnie zachwyca, jak słoneczniki i kwitnący migdałowiec. Lub irysy. A w ogóle oczywiście preferuję okres prowansalski, co do czego nikt nie ma chyba wątpliwości. I zarówno wystawa, jak i częściowo album, bardzo mi ładnie korespondują z Tryptykiem oksytańskim, o którym pisałam tu: Tryptyk oksytański.
Sam album zaś? Owszem, życie i twórczość. Chronologicznie. Gdyby jeszcze językiem, który potrafi zainteresować... Gdyby choć trochę oddawał ten chaos wszechświata, w którym tworzył van Gogh... Gdyby przynajmniej sięgnął poziomem powyżej gimnazjum... Cóż... Nie powinnam się może wypowiadać, ale straszne rozczarowanie.
Na pocieszenie zostaje mi gwiaździsta noc i cyprysy.
Sam album zaś? Owszem, życie i twórczość. Chronologicznie. Gdyby jeszcze językiem, który potrafi zainteresować... Gdyby choć trochę oddawał ten chaos wszechświata, w którym tworzył van Gogh... Gdyby przynajmniej sięgnął poziomem powyżej gimnazjum... Cóż... Nie powinnam się może wypowiadać, ale straszne rozczarowanie.
Na pocieszenie zostaje mi gwiaździsta noc i cyprysy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz